Pod maskę tego ponad dwutonowego kolosa „brytole” włożyli ośmiocylindrowego potwora, który opasany dwoma turbosprężarkami generuje moc 525 koni mechanicznych, dysponując przy okazji momentem obrotowym o wartości 625 niutonometrów. Ten pięciolitrowy piec został połączony z ośmiostopniową, automatyczną skrzynią biegów, za pomocą której moc i moment obrotowy przekazywane są na wszystkie cztery koła. W rezultacie start od 0 do pierwszej setki trwa 5.3 sekundy, a prędkość maksymalna została ograniczona elektronicznie do 250 km/h. Już sam dźwięk rozrusznika wprawiającego w ruch tą wielką machinę pozwala nam odczuć, że mamy do czynienia z poważnym samochodem dla dorosłych kierowców. Z układu wydechowego do kabiny dociera nieco stłumiony, ale dostojny odgłos, który nie jest uciążliwy i idealnie pasuje do tego wielkiego niczym królewska komnata pojazdu. Przy pomocy pokrętła znajdującego się po lewej stronie na tunelu środkowym włączyłem tryb komfortowy i ruszyłem w drogę. Pierwsze kilometry nie były dla mnie żadnym zaskoczeniem, ponieważ auto jeździ dokładnie tak jak wygląda czyli komfortowo i dostojnie. Układ kierowniczy pracuje dosyć twardo, czujemy, że kręcimy sterem, a nie mydłem po krawędzi mokrej mydelniczki. Pneumatyczne zawieszenie „robi robotę” i to zarówno w kwestii komfortu jak i właściwości trakcyjnych. Range Rover Sport wreszcie przestał pochylać się na zakrętach jakby za chwilę krawędzią lusterka miał dotknąć nawierzchni. Za kierownicą czujemy się pewnie i stabilnie jednak z pewnym „ale”... Niestety za sprawą ogromnych 21-calowych kół ogumionych w całosezonowe, niskoprofilowe opony (którym bliżej do ciepłego lata niż mroźnej zimy) da się odczuć, że podczas jazdy po kostce brukowej drgania przenoszone są do kabiny. Tylko czy to wina producenta? Moim zdaniem nie, a to z prostej przyczyny, po prostu wszystkiego mieć nie można. Z całą pewnością auto nie prowadziło by się tak pewnie na zakrętach, gdyby opuściło fabrykę na terenowych „kartoflach” z bieżnikiem przypominającym ten, który z powodzeniem służył w UAZ-ie podczas zimnej wojny. Pojawia się zatem pytanie; czy tym samochodem można jeździć w ciężkim terenie? Odpowiedź brzmi; teoretycznie tak, ponieważ głębokość brodzenia w wodzie jest imponująca biorąc pod uwagę, że jest to auto cywilne. Według zapewnień producenta kałuża o głębokości 85 centymetrów nie zrobi na „Sporcie” większego wrażenia, a dokładając cztery terenowe tryby jazdy plus możliwość uniesienia przy pomocy jednego przycisku zawieszenia pozwala w teorii na bardzo wiele.., mówię w teorii, dlatego że ja tym samochodem w teren nie wjeżdżałem.., za to na drodze pobawiłem się i to dobrze. Jako, że mój egzemplarz był naprawdę „grubo” doposażony, postanowiłem sprawdzić jak działają urządzenia, które w praktyce mają pomóc kierowcy poruszać się tym wielkim galeonem. Oczywiście nasze auto rozpoznaje znaki drogowe, utrzymuje się na pasie ruchu, bada poziom naszego zmęczenia, ostrzega przed innym pojazdem znajdującym się w martwym polu lusterka, hamuje samoczynnie przed przeszkodą, samo parkuje, dostosowuje prędkość podczas zjazdu ze stromego wzniesienia, posiada możliwość sterowania niektórymi funkcjami przy pomocy smartfona, a zapewne jeśli producent zmieni soft to wóz pojedzie sam z nami na tylnym siedzeniu. Oby tylko soft nie był identyczny jak ten wgrany w monitor na konsoli środkowej :D. Po zakończeniu zabawy z tą całą elektroniką postanowiłem wreszcie włączyć tryb sportowy i przekonać się na własnej skórze czy będę miał do czynienia z prawdziwym „Hektorem”, czy może z namiastką „czegoś”, co za sprawą solidnego marketingu zostało ubrane w sportowe odzienie, ale nic więcej. Mistrzem w tej dziedzinie jest Hyundai, który w najnowszym przednionapędowym Tucsonie 1.6 oferuje sportowy tryb jazdy. Za każdym razem gdy go włączam (nie narzekam bo bardzo lubię ten wóz) na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech, a chwilę później ubaw po pachy sięga zenitu i razem z Hyundaiem śmiejemy się w najlepsze. Po wciśnięciu guzika „Sport” w Tucsonie absolutnie nic się nie dzieję i nie wydarzy nawet gdybym włączył „Sport++”, którego oczywiście tam nie ma. Wracając do RR Sport.., nie ma żartów, a „kopyto” jest potężne. Zdawało by się, że przyrost mocy nie ma końca, a auto z niesamowitym warkotem wydobywającym się z ośmiocylindrowej „turbo jednostki” mknie przed siebie jakby chciało oderwać się od nawierzchni. Nie odczułem żadnych nerwowych zachowań czy niestabilności nawet przy prędkościach przekraczających 200 km/h. Podczas pokonywania ostrych zakrętów na śliskiej nawierzchni wóz nie wykazuje podsterowności, ale przeginając zauważyłem, że w krytycznym momencie auto po prostu całe zaczyna zsuwać się z drogi. Na pochwałę zasługuje skrzynia biegów, która nie ma problemów z liczeniem przełożeń co najczęściej objawia się irytującą zwłoką, odbierającą frajdę z jazdy. Tutaj tego nie ma, ale za to jest coś innego... Producent podaje, że w cyklu mieszanym zużycie paliwa oscyluje w granicach pomiędzy 13,6, a 14,6 litra na 100 kilometrów, a życie pokazało, że 16,5 litra na „setkę” podczas normalnej eksploatacji to norma. Jeśli natomiast poniesie Was fantazja to 25 litrów zniknie z baku znacznie szybciej niż Stanley znalazł motyle w dżungli :)
Moi drodzy, bez wątpienia najnowszy Range Rover Sport HSE 525 jest samochodem dopracowanym. Doceniam go za jakość wykończenia wnętrza, silnik oraz właściwości jezdne, które są lepsze niż w niejednym sportowym samochodzie. Tak naprawdę drobne niedociągnięcia w postaci „kulawego” oprogramowania nie mają większego znaczenia i moim zdaniem nie wpływają w żaden sposób na ocenę końcową tego samochodu. Marka Land Rover jest kultowa, ich samochody albo się kocha albo nienawidzi, dlatego jeśli ktoś ma wolne środki w kwocie 650 tysięcy złotych to szczerze polecam... „Będziecie Państwo zadowoleni” :)
Dziękuję bardzo Firmie Bońkowscy British Auto ze Szczecina za udostępnienie tego „Brytyjskiego Kolosa”. Dziękuję Rafał, dziękuję Mateusz, dziękuję Wiktoria.
Artur Rojewski
Pierwsze spojrzenie w kierunku najnowszego Range Rovera HSE Dynamic Black i od razu zrozumiałem dlaczego ten wóz budzi respekt i trwogę wśród kierowców, którym będzie dane dostrzec go we wstecznym lusterku. Auto jest wielkie i masywne, ale nie sprawia wrażenia niezgrabnego. Linia nadwozia nie jest kanciasta, a opływowy kształt ledowych reflektorów zachodzących na błotniki dodaje nieco sportowego charakteru. Prawdziwą gratką dla miłośników luksusu będzie wnętrze naszego „brytyjskiego sportowca”, ponieważ nie ma w nim mowy o tandecie, trzeszczących plastikach i dziwnych pokrętłach przypominających swoim kształtem wyłączniki światła w pałacowej spiżarni należącej do przodków Królowej Elżbiety II. W środku nie zabrakło delikatnej brązowej skóry, czarnej alkantary, aluminium, szkła i drewna, którym wykończone zostały schowki na tunelu środkowym. Jeśli gdzieś pojawia się plastik to jest on słabo widoczny, dobrze spasowany i nie kłuje w oczy. Podróżujący tym wehikułem mają do dyspozycji klimatyzowany schowek i regulowane podłokietniki, które.., no właśnie, które są tak ciasno spasowane, że z trudem mieszczą się między fotelem, a tunelem środkowym. Moim zdaniem zamontowano je na wyrost, ponieważ podłokietnik zamontowany centralnie nad schowkiem z powodzeniem spełnia swoją funkcję, zapewniając stabilne podparcie łokcia podczas jazdy. Obsługa menu Range Rovera nie jest skomplikowana, ale funkcji jest o dużo za dużo i ciężko to „ogarnąć” podczas jazdy. Przy pomocy dotykowego monitora na tunelu środkowym możemy sterować klimatyzacją, podgrzewaniem i wentylacją foteli, podgrzewaniem przedniej i tylnej szyby oraz trybami jazdy. Oprawa graficzna i rozdzielczość tego ekranu nie budzi najmniejszych zastrzeżeń i zwyczajnie cieszy oko czego nie można powiedzieć o monitorze, który znajduje się nieco wyżej. Nie narzekam na wygląd samego wyświetlacza, który został zgrabnie wkomponowany w konsolę środkową, natomiast sporo do życzenia pozostawia rozdzielczość i szybkość działania samego urządzenia, które nie dorównuje jakością temu, które znamy chociażby z Mercedesa. Obsługa tego menu przypomina rozmowę z mężczyzną w średnim wieku, znajdującym się w stanie upojenia alkoholowego. Zadajemy pytanie, a odpowiedź nadchodzi ze znacznym opóźnieniem i jest mało precyzyjna. Niestety tak jest w przypadku tego.., „ustrojstwa”. Po wciśnięciu ikonki „ustawienia” trzeba swoje odczekać, żeby urządzenie zatrybiło, po prostu działa jakby chciało, a nie mogło. Z poziomu ekranu „chciało, a nie mogło” zarządzamy nawigacją, telefonem, systemem nagłośnienia, kamerą cofania, bluetoothem, apple carPlay/Android Auto, przeglądarką internetową oraz ustawieniami pojazdu; oświetleniem wnętrza, ustawieniami daty, godziny, języka, wyglądem samego menu z uwzględnieniem tła, tapety czy jasności monitora. Bardzo fajnymi i ciekawymi funkcjami są; możliwość ustawienia kąta nachylenia tego monitora oraz podgląd w czasie rzeczywistym rozdziału napędu na poszczególne koła podczas jazdy. Na pochwałę zasługuje elektroniczny zegar centralny, na którym oprócz wskazań prędkości pojazdu oraz prędkości obrotowej silnika, znajduje się funkcja podziału ekranu z możliwością wyświetlenia nawigacji satelitarnej. Sam monitor nie jest przekombinowany, a za to bardzo czytelny i przejrzysty, niestety niepozbawiony wielu funkcji absorbujących uwagę kierowcy. Menu tego urządzenia sterujemy przy pomocy przycisków znajdujących się na kierownicy. Pewną niezrozumiałą ciekawostką są same klawisze, które działają „częściowo” na dotyk. Przykładowo; przy pomocy dotyku możemy zrobić głośniej lub ciszej muzykę, ale jeśli już chcemy wejść w Menu główne, wtedy funkcja dotyku nie działa. Zwyczajnie musimy nacisnąć przycisk. Szczegół.., ale jednak! Nie wiem czy zwróciliście uwagę, że panel do obsługi tempomatu znajduje się po drugiej stronie kierownicy, czyli odwrotnie niż chociażby w niemieckich samochodach.., no tak, ale w końcu Britsh to nie German prawda?
„Big Ben"
Pewnego jesiennego poranka, gdy za oknem padał deszcz, a temperatura nie zachęcała do opuszczenia ciepłego, wygodnego posłania postanowiłem podarować sobie odrobinę lenistwa i okrywając się ciepłą kołdrą sięgnąłem po pilota od telewizora. Na jednym z kanałów przyrodniczych znalazłem reportaż ukazujący losy samotnego podróżnika, który całe swoje życie poświęcił na obserwację motyli, zamieszkujących trudno dostępne rejony dżungli gdzieś w bliżej nieokreślonych zakamarkach lasów deszczowych. Głos narratora był ciepły i przyjazny, a program na tyle ciekawy, że już po kilku minutach poczułem jak zapadam w głęboki sen. Mniej więcej na „ciężkim” pograniczu snu i jawy moim oczom ukazał się główny bohater Stanley, który ubrany w strój koloru piaskowego, przemierzał trudno dostępne rejony puszczy samochodem przypominającym karton po sputniku, do którego ktoś przykręcił cztery koła. Gdy już w pełni odzyskałem świadomość, moją uwagę przykuł jeden zaskakujący fakt, otóż Stanley praktycznie cały czas jechał przed siebie rozglądając się za motylami, całkowicie przy tym lekceważąc wszystko co dzieje się przed maską jego pojazdu, który nawiasem mówiąc był identycznego koloru co strój przyrodnika. Teren stawał się coraz trudniejszy; błoto, kamienie, strome wzniesienia i tony wody przelewające się przez wielką maskę sunącej żółwim tempem terenówki, która niestrudzenie pokonywała kolejne metry naprawdę ciężkiego terenu. Wstyd się przyznać, ale w głębi duszy liczyłem, że wreszcie Stanley ugrzęźnie w głębokim błocie i niczym dzielny żołnierz polegnie w walce z wrogimi siłami natury.., ale Stanley nie poległ i jak na złość przejechał dżunglę wzdłuż i wszerz, docierając po około dwóch tygodniach do upragnionego miejsca pełnego pięknych, kolorowych motyli. Analizując historię marki Land Rover natrafiłem na model 109 series III, który zdawał się być wierną kopią tego, którym nasz bohater zapewne kilkakrotnie okrążył planetę. Konstrukcja tego wozu była niezwykle prosta, nie stosowano wtedy zawodnej elektroniki, a wysokoprężne jednostki napędowe pomimo stosunkowo niewielkiej mocy, całkiem nieźle radziły sobie z wprawieniem w ruch wszystkich czterech kół, zdolnych przetoczyć tą brytyjską gablotę przez najbardziej ekstremalny teren. Problem w tym, że seryjną produkcję auta, którym poruszał się przyrodnik zakończono w roku 1985, a motoryzacyjny świat pędził naprzód ukazując coraz to nowsze rozwiązania poprawiające komfort i bezpieczeństwo użytkowników samochodów. Niestety wraz z pojawieniem się elektroniki, pneumatycznych zawieszeń, wydajnych, ale skomplikowanych jednostek napędowych spadała niezawodność terenowych wozów. Punkt krytyczny nastąpił po 2005 roku kiedy firma zaprezentowała model Range Rovera Sport pierwszej generacji. Auto wyglądało dostojnie, było komfortowe i przykuwało wzrok przechodniów, ale niestety mechanicy mieli pełne ręce roboty.., a biorąc pod uwagę ceny części zamiennych to zapewne uśmiech nie schodził im z twarzy na widok Range Rovera pędzącego w ich stronę.., na lawecie. Materiały użyte do wykończenia wnętrza tego modelu nie były najwyższej jakości. Takie połączenie Forda z francuskim koncernem PSA wykonane brytyjskimi rękoma.., czyli nic specjalnego. Pamiętam, że wiecznie coś skrzypiało, a na domiar złego silnik wysokoprężny o pojemności 2.7 litra był delikatnie mówiąc „motoryzacyjnym nieporozumieniem”. Na całe szczęście Brytyjczycy zrozumieli, że w takim „czymś” za daleko nie ujadą, a więc wzięli się do pracy i w 2020 roku pokazali poliftingową wersję drugiej generacji tego auta.
Uwaga! Niniejsza strona ma charakter wyłącznie informacyjny, nie promuje żadnego stylu jazdy i nie ma charakteru szkoleniowego. Wszystkie samochody, których dotyczą opisy i zdjęcia zamieszczone na tej stronie są użytkowane zgodnie z przepisami ruchu drogowego i z zachowaniem najwyższych środków bezpieczeństwa tak aby nie wyrządzić nikomu żadnej szkody na drodze. Autor bloga nie ponosi odpowiedzialności za innych użytkowników dróg, którzy w sposób niezgodny z przepisami ruchu drogowego lub z narażeniem zdrowia i życia innych będą użytkować pojazdy na drogach publicznych i poza nimi.
Nie wyrażam zgody na kopiowanie zdjęć samochodów, treści wpisów zamieszczonych na ich temat, a także ich dalszą publikację. Wszystkie zdjęcia i artykuły zostały stworzone przeze mnie i stanowią moją własność. Dziękuję za zrozumienie :)
Polub mnie